I tak się przedstawia moje ostatnie zakupy książkowe w tym roku oraz prezenty, które dostałam pod choinkę. Chciałabym powiedzieć, że w następnym nie będę szaleć, bo mam wystarczająco książek do czytania, ale jako wprawiona w bojach książkoholiczka, wiem, że luty w Mag-u będzie dla mnie dużym wyzwaniem, aby niczego nie nabyć 😉
Nie jestem fanką „Szybkich i wściekłych” jakoś nigdy mnie ten serial (miało być film, ale w sumie przy dziesięciu częściach… ) nie fascynował. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy jeden z uczestników reportażu stwierdził, że nielegalne wyścigi samochodowe wzięły swój początek od tego filmu. A to, że ludzie się nielegalnie ścigają już nie, bo mieszkam na takiej ulicy, że czasami zdarzało mi się obserwować jak jeden z drugim z piskiem opon wchodzą w zakręt i mkną tuż przy bloku. Aczkolwiek ciekawą była narracja, że urządzane są wyścigi samochodowe, bo „nie ma co robić”, jeszcze ciekawiej zrobiło się, przy stwierdzeniu, że to przepisowa jazda stwarza zagrożenie dla ruchu drogowego, a nie pędzenie 120 km/h. Od tego stwierdzenia już tylko krok do wyjaśnienia, że przecież pieszy jest winny wejścia na pasy, bo jak pędzi tak samochód wiadomym jest, że się nie zatrzyma i zielone światło dla pieszego tutaj niczego nie zmienia.
Od wyścigów samochodowych zaczyna się reportaż Bartosza Józefiaka „Wszyscy tak jeżdżą” po który sięgnęłam z ciekawości, bo niedługo będę robiła prawo jazdy, więc chciałam poczytać o tym, jak się w Polsce jeździ. A jeździ się bez poszanowania przepisów prawa drogowego, za to ze zrozumieniem, że przecież prawa ograniczają wolność kierowców. Najlepiej ten stan mentalny oddaje wypowiedź jednego z bohaterów reportażu, który po zabiciu dwójki ludzi nie miał sobie nic do zarzucenia, bo przecież „pieszy ma obowiązek patrzenia, czy nie utrudnia ruchu kierowcy”. Taka „wolność” rozumiana jako mi wolno wszystko, to inni mają uważać wywodzi się z postrzegania pieszego lub rowerzysty jako kogoś gorszego, bo przecież ja pan i władca jadę samochodem, a ten plebs przy krawężniku ma uważać, czy mi nie przeszkadza.
I tak z reportażu można się dowiedzieć, że winny wypadku jest:
– pieszy, bo wyszedł na ulicę, a powinien poczekać
– kierowca drugiego samochodu, bo jechał za wolno albo starym samochodem
– drzewa przy drodze, bo rosły
– rowerzysta, bo jechał poboczem
– zły stan polskich dróg
– źle postawione znaki,
ale jakoś nigdy nadmierna prędkość nie jest winna, bo przecież jadąc 150 km/h nad wszystkim można zapanować.
Oprócz kwestii szybkości na polskich drogach z reportażu dowiemy się jaką rolę odgrywa samochód w miastach, które są kiepsko skomunikowane jeżeli chodzi o transport publiczny i czy można wtedy żyć bez samochodu? Jak żyje się kierowcą ciężarówek czy kurierom InPostu? Jak funkcjonują ludzie, którzy na co dzień jeżdżą Uberem albo taksówką. Reportaż porusza wiele aspektów bycia kierowcą, zapoznaje nas zarówno z punktem widzenia rodzin ofiar wypadków, jak i osób, które do tych wypadków doprowadziły. I tylko pozostaje mieć nadzieję, że fascynacja „szybkimi i wściekłymi” z biegiem czasu osłabnie.
Do przeczytania książki zachęcił mnie artykuł na gram.pl, który nazwał najnowszą grę studia Sonka „Holstin” polskim Resident Evil.
W marcu 1996 Capcom spróbował swoich sił z marką Resident Evil, gra powstała, ponieważ firma nie miała możliwości wykorzystać innej gry „Sweet Home”, a jeden z pracowników marzył o stworzeniu horroru. I właśnie to marzenie stało za powstaniem pierwszego survival horror w historii gier, a marka Resident Evil stała się znana na całym świecie.
Książka opowiada dosyć szczegółowo z całą masą nazwisk, kto był za co odpowiedzialny i jak losy tej osoby toczyły się dalej. Koncentruje się na powstaniu pierwszych 4 części horroru oraz kilku pobocznych tytułach w tym świecie. Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego dialogi w języku angielskim w pierwszej części wyglądały tak, a nie inaczej znajdziecie tutaj odpowiedzi. Tak samo uzyskacie odpowiedź na pytanie, dlaczego mimo, że gra powstawała w Japonii, aż do 2012 roku nie było w grze tego języka. Smaczkiem dla osób, które interesują się grami będzie historia powstania Devil May Cry oraz Monster Hunter na tle rodzących się usług sieciowych.
„Itchy, tasty” to również historia branży. Tego, jak Sega została firmą produkującą gry bez własnej konsoli? Jaki wpływ na dominację na rynku Sony miała gra Final Fantasy 7? Jakie problemy napotykały studia, które chciały projektować na konsolę Nintendo? Kto jako pierwszy zauważył potencjał w usługach sieciowych i stworzył takie możliwości na konsole?
Dlatego nawet jeżeli nie jesteście fanami horrorów (jak ja), albo nigdy nie graliście w Resident Evil (jak również ja), ale jesteście zainteresowani branżą gamingową warto zapoznać się z książką, bo jest to kawał dobrej historii z nieoczekiwanymi zwrotami akcji.
Książka „po prostu kupuj” wpisuje się w nurt książek zachęcających do pasywnego inwestowania w ETF-y, do których zalicza się też m.in. „Mała książka zdroworozsądkowego inwestowania” John C. Bogle. Czy zdołała mnie przekonać do porzucenia swojej pasywnej strategii inwestowania w wyselekcjonowane spółki dywidendowe? Nie, ale jest kilka rzeczy na które zwróciła uwagę.
Mity dotyczące ruchu FIRE
Pierwsza rzecz, a raczej wyrzuty sumienia jakie się aktywują po usłyszeniu o ruchu FIRE to rozrzutność. Ruch przekonuje, że wystarczy ograniczyć wydatki, aby móc przejść na wcześniejsza emeryturę. Otóż nie, trzeba zwiększać przychody. Są pewne koszty które ponosimy np. czynsz, żywność, szkoła itd. których nie jesteśmy w stanie ograniczyć. Odmówieni wyjścia z dzieckiem do kina raz w miesiącu nie spowoduje, że nagle uzbieramy setki tysięcy złotych, bo jeżeli zarabiamy minimalną krajową, to raczej nie mamy z czego okładać. Dlatego też Nick zwraca uwagę, że bardziej powinniśmy się skoncentrować na podniesieniu przychodów, jakie osiągamy niż liczeniu każdej złotówki.
„Najbardziej logicznym sposobem na wzbogacenie się jest zwiększenie zarobków i inwestowanie w aktywa generujące dochód.”
Jeżeli jednak mamy problemy z utrzymaniem zachcianek w ryzach proponuje zasadę 2x: taką samą kwotę jaką przeznaczasz na zachcianki, przeznaczasz na inwestycje.
Ogólne podejście do pieniędzy
Tutaj mamy zasadę znaną mi już z książki „Pieniądze płyną z duszy” – pieniądze powinny być wykorzystywane do stworzenia życia jakiego pragniesz, wydając powinniśmy sobie odpowiadać na pytanie, jakie wartości chcemy promować. Ale też, czy dany zakup przyczyni się do mojego ogólnego poczucia spełnienia (nie chwilowego szczęścia z nowej zabawki), bo jeżeli odpowiedz brzmi nie powinniśmy zastanowić się, czy na pewno chcemy kupić dany przedmiot.
Rozważania
Jeżeli ktoś się zastanawia, w jaki sposób najlepiej wejść na giełdę, czy od razu wydać wszystkie oszczędności i kupić, czy systematycznie inwestować co roku? Kiedy jest najlepszy moment na sprzedaż aktywów? Czy ma sens uśrednianie ceny, czy może lepiej czekać na dołki? Jakie powinno być podejście do ryzyka, czy strategia 60 akcji/40 obligacji jest najlepsza. Jaka jest różnica między indeksem cenowym a dochodowym? Na te wszystkie pytania w książce znajdziecie odpowiedz.
Są pewne rzeczy, które jednak w książce mi się nie podobały.
W pewnym momencie następuje porównanie zakupu domu do inwestycji w indeks S&P500, muszę przyznać, że to nie jest jedyna książka która robi takie porównanie. I w porządku, gdybyśmy omawiali kolejna nieruchomość danej osoby, a nie omawiamy zakup swojego pierwszego domu, w którym będziemy mieszkać długie lata i który kupujemy nie w celach inwestycyjnych, a po to aby mieć gdzie mieszkać do zainwestowania tych pieniędzy na giełdzie z pominięciem kwestii, gdzie takie osoby miałyby wtedy mieszkać. Porównujemy sens i zakup mieszkania/domu do zainwestowania nadwyżek finansowych, tylko że celem tego pierwszego nie jest inwestycja.
Kolejną kwestią, która mi się nie zgadzała, jest kwestia omawianych aktywów inwestycyjnych. Najpierw autor omawia korzyści, które mamy przy zakupie akcji, że jesteśmy właścicielem firmy. Po czym opowiada, że on inwestuje w akcje za pomocą ETF-ów, dla mnie to są dwa różne instrumenty finansowe. Kupując akcje możemy np. pojechać na walne zgromadzenie akcjonariuszy, możemy przejrzeć sprawozdanie finansowe spółki, możemy brać udział w programach lojalnościowych dla akcjonariuszy, dostajemy dywidendy. Natomiast ETF-y mogą mieć tylko ekspozycje na dany indeks giełdowy np. WIG20 w kontraktach i nawet akcji nie posiadać w swojej budowie.
Ostatnią kwestią była opinia, aby zapisać się do PPK tylko po to, aby raz do roku tracić 40% wpłat i przelewać środki na IKE w celach zainwestowania w ETF-a. Rozumiem argumentacje, że koszty PPK są stosunkowo drogie, bo mogą dochodzić do 3,5%, że mam z góry określony terminarz wypłaty oraz nie kontroluję tego w co jest inwestowana moja wpłata, a większość środków jest inwestowana na polskiej giełdzie. Jednak skąd pewność, że przy utracie rok do roku 40% kapitału pozostałe 60% zdoła odrobić ten utracony kapitał i wypracować wyższe zyski? Szczególnie, że PPK jest jednym z filarów inwestowania, a nie jedyną odnogą.
Mimo tych uwag uważam, że warto zapoznać się z książką, choć niekoniecznie stosować się do wszystkich jej porad.
Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Andrzeja Pilipiuka i jak na razie ostatnie.
Książka składa się z 5 opowiadań, słuchałam ich w formie audiobooka i nie jestem w stanie wychwycić momentu, kiedy Gladiator się skończył i zaczęło się opowiadanie Antykwariat. Z przykrością muszę stwierdzić, że dobę po skończeniu słuchania niektóre opowiadania ledwo pamiętam, a pozostałe są mi całkowicie obojętnie, w trakcie słuchania nie wywoływały we mnie żadnych emocji, czy nawet zaciekawienia co będzie dalej.
5 opowiadań: Gladiator, Antykwariat, Pokusa uśmiechu, Walizka i Zło ze wschodu. Miały być opowiadaniami fantastycznymi, tymczasem bliżej im do obyczajowo – historycznych. Czasami miałam wrażenie, jak np. w przypadku opowiadania „Pokusa uśmiechu”, że autor przypomniał sobie, że przecież pisze opowiadanie fantastyczne więc wrzucił elementy lunatykowania i świadomego śnienia oraz szamana jako fantastykę i dalej skupił się na opowiadaniu bardziej obyczajowym lub nawet historycznym. I właśnie ukazanie tego tła historycznego wychodzi autorowi najlepiej. Uwiarygodnia opowiadania i powoduje, że czytałam dalej.
Z przykrością stwierdzam, że nie mam nic do powiedzenia na temat tych opowiadań, bo mogłabym opisać ich treść, ale nic poza tym. Nie zostawiły we mnie żadnej potrzeby porozmawiania o przeczytanej książce, podzielenia się wrażeniami, czy choćby refleksji, czy faktycznie zjawiska fantastyczne opisane w książce mogą mieć miejsce.
Do przeczytania książki skusiła mnie okładka, choć nie miała nic wspólnego z zamieszczonymi opowiadaniami, to nadal uważam, że jest bardzo dobrze zaprojektowana.
1. „Źli Samarytanie. Mity wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu” Ha-Joon Chang
Ha-Joon Chang jest południowokoreańskim ekonomistą i może dzięki temu nie jest skażony uwielbieniem dla ekonomii neoliberalnej, jakim na ogół wyróżniają się przedstawiciele ekonomii zachodu. W książce mamy wyłożone założenie neoliberalizmu i jej wpływu na rozwijające się gospodarki. Pisarz pokazuje jak rozwinięte kraje Unii Europejskiej oraz Stany Zjednoczone dbają o swoje interesy, aby kraje rozwijające się nie stanowiły dla nich konkurencji na świtowych rynkach. Weźmy choćby prawa autorskie, które długo nie były szanowane w USA. Rzecz uległa zmianie, kiedy firmy ze Stanów zaczęły czerpać z tego tytułu korzyści i tak państwo które dekadami nie przestrzegało praw autorskich nagle stało się ich głównym orędownikiem. Przykładów regulacji, które mają działać na korzyść największych jest w książce więcej.
Źli Samarytanie jest książką, która otwiera oczy. Z jednej strony jako kraj rozwijający się powinniśmy być w Unii, bo czerpiemy z tego tytułu profity i nie można temu zaprzeczyć, a z drugiej strony książka uświadamia nas, że nasza rolę w tej historii, jest rola ubogiego brata, któremu owszem się pomaga, ale który nigdy nie powinien za bardzo urosnąć.
2. „Pieniądze płyną z duszy. Odzyskaj swoje wewnętrzne bogactwo” Lynne Twist, Jack Canfield
Jest to książka, która mnie zaskoczyła do tego stopnia, że zmieniła postrzeganie wydawania pieniędzy. Do tej pory myślałam, że kupując rzeczy ubrania, książki, gazety, jedzenie po prostu kieruję się jakością, ceną. Jednak z pieniędzmi nie jest tak, jakby mogło się wydawać. Kupujemy coś i tym samym wspieramy dany biznes, osobę, jeżeli kupimy jabłka od polskiego rolnika wspieramy polską gospodarkę, jeżeli kupimy jabłka przywiezione z portugali wspieramy tamten rynek.
W ten sposób możemy kształtować nasze otoczenie, np. wspierać restauracje, które promują jedzenie świeżych produktów warzywnych zamiast mięsa albo odwrotnie wspierać restauracje, gdzie możemy zjeść dobrej jakości mięso. I właśnie ten aspekt wydawania pieniędzy uświadamia książka, że jeżeli pójdziemy do księgarni stacjonarnej i kupimy książkę za 50 zł to wspieramy daną księgarnie, aby istniała owszem tą samą książkę moglibyśmy zamówić przez Internet taniej, ale są to wybory konsumenckie, których dokonujemy z duszą, odpowiadając sobie na pytanie, jakie aspekty swojego otoczenia chcemy wspierać.
Długo szukałam książki, która omawiałaby analizę fundamentalną skierowaną do inwestora indywidualnego, aż trafiłam na „Świadomego inwestora”. Książka omawia modele wyceny ze szczególnym naciskiem na różnicę jaką ze spółki czerpie inwestor indywidualny, a jaką inwestor większościowy, czy choćby fundusze, które mają powyżej 5% akcji. Książka zwraca uwagę, że inwestor indywidualny nie powinien analizować spółki pod kątem przepływów wewnętrznych, bo nie czerpie z nich żadnych korzyści, ale wypłacanych dywidend, bo to są realne korzyści jakie czerpie z posiadania akcji. Biorąc oczywiście pod uwagę, że patrzymy na spółkę długoterminowo, a nie spekulacyjnie licząc na szybkie wzrosty.
Jednak książka omawia również aspekt wyceny spółki z krótszym horyzontem czasowym, kiedy zależy nam przede wszystkim na wzroście. Ponieważ nie ma jednej wyceny spółki, ale kilka w zależności od tego kto inwestuje: inwestor strategiczny/większościowy czy indywidualny/mniejszościowy, z jakim horyzontem czasowym, czy bardziej zależy takiej osobie na wzroście, czy przepływach gotówkowych i wypłacie dywidendy.
Właśnie na to przede wszystkim książka otwiera oczy, że wycena spółki powinna zależeć od tego kto, kiedy i na jak długo chce zainwestować, bo w zależności od tych czynników wycena będzie się różniła.
4. „Zbij fortunę na dywidendach” Marc Lichtenfeld
Książka omawia aspekty inwestowania skoncentrowanego na inwestowaniu w akcje spółek, które regularnie wypłacają dywidendy. Co prawda omawia rynek amerykański i z tego też powodu np. dobór spółek do portfela tzw. arystokratów dywidendowych, w polskich warunkach nie będzie miał zastosowania, jednak pomysły, na co zwracać uwagę przy doborze takich spółek pozostaje w mocy.
Książka stoi trochę w opozycji do coraz popularniejszego w Polsce nurtu inwestowania pasywnego w ETF-y pokazując jakie korzyści można mieć inwestując w pojedyncze spółki. Nie ucieka również od omówienia spadków na giełdzie, kiedy wszystkie spółki tracą również dywidendowe. Zwraca jednak uwagę, na ważny dla mnie aspekt, jeżeli zainwestujemy w spółkę 10 tyś zł, która wypłaca co roku 1 tyś zł, to po 10 lata początkowy kapitał zostanie nam zwrócony. Oczywiście horyzont czasowy może być dłuższy, w zależności od tego jaką mamy stopę dywidendy.
Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to książka dla osób, które o inwestowaniu w akcje myślę w kategoriach kilkudziesięciu lat, a nie roku, dwóch.
5. „Psychologia ryzyka” Ari Kiev
Była to książka, która zmieniła moje podejście do systemu, a raczej uświadomiła, jak ważne jest, aby taki system posiadać. Pisząc o systemie mam na myśli sytuacje, gdzie zapisuję powody swoich decyzji inwestycyjnych, tak abym po kilku latach mogła do nich wrócić i je przejrzeć. Nie chodzi tylko o to z jakiego powodu otwieram daną transakcję, ale również, czego oczekuję po otwarciu danej pozycji (wzrostu, dywidend) i co musi się wydarzyć (zarówno pozytywnego, jak i negatywnego), abym transakcję zamknęła. Można powiedzieć, że książka uświadomiła mi jak ważne jest odpowiedzenie sobie na pytanie, kiedy chcę zamknąć daną transakcję.
Dzięki temu mam jaśniejszy obraz swojej motywacji, przekonań, a także oczekiwań, jakie mam w stosunku do rynku, danej branży i wreszcie tego jak zachowa się kurs spółki. Z tego też powodu nie martwię się chwilowymi spadkami, bo jeżeli np. kupiłam spółkę gamingową ponieważ przejrzałam gry, które planuje wydać i z jedną konkretną grą wiążę nadzieję na hit i kasowy sukces to zaczynam obserwować zainteresowanie danym tytułem, bo ono powie mi czy jest szansa na sukces, a nie to czy cena akcji spadła o 2%. A z drugiej strony mogę szybciej zareagować, jeżeli założenia, które stały za otwarciem danej pozycji okażą się błędne