„Itchy, tasty. Nieoficjalna historia Resident Evil” Alex Aniel [recenzja]

Do przeczytania książki zachęcił mnie artykuł na gram.pl, który nazwał najnowszą grę studia Sonka „Holstin” polskim Resident Evil.

W marcu 1996 Capcom spróbował swoich sił z marką Resident Evil, gra powstała, ponieważ firma nie miała możliwości wykorzystać innej gry „Sweet Home”, a jeden z pracowników marzył o stworzeniu horroru. I właśnie to marzenie stało za powstaniem pierwszego survival horror w historii gier, a marka Resident Evil stała się znana na całym świecie.

Książka opowiada dosyć szczegółowo z całą masą nazwisk, kto był za co odpowiedzialny i jak losy tej osoby toczyły się dalej. Koncentruje się na powstaniu pierwszych 4 części horroru oraz kilku pobocznych tytułach w tym świecie. Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego dialogi w języku angielskim w pierwszej części wyglądały tak, a nie inaczej znajdziecie tutaj odpowiedzi. Tak samo uzyskacie odpowiedź na pytanie, dlaczego mimo, że gra powstawała w Japonii, aż do 2012 roku nie było w grze tego języka. Smaczkiem dla osób, które interesują się grami będzie historia powstania Devil May Cry oraz Monster Hunter na tle rodzących się usług sieciowych.

„Itchy, tasty” to również historia branży. Tego, jak Sega została firmą produkującą gry bez własnej konsoli? Jaki wpływ na dominację na rynku Sony miała gra Final Fantasy 7? Jakie problemy napotykały studia, które chciały projektować na konsolę Nintendo? Kto jako pierwszy zauważył potencjał w usługach sieciowych i stworzył takie możliwości na konsole?

Dlatego nawet jeżeli nie jesteście fanami horrorów (jak ja), albo nigdy nie graliście w Resident Evil (jak również ja), ale jesteście zainteresowani branżą gamingową warto zapoznać się z książką, bo jest to kawał dobrej historii z nieoczekiwanymi zwrotami akcji.

„Po prostu kupuj” Nick Maggiulli [recenzja]

Książka „po prostu kupuj” wpisuje się w nurt książek zachęcających do pasywnego inwestowania w ETF-y, do których zalicza się też m.in. „Mała książka zdroworozsądkowego inwestowania” John C. Bogle. Czy zdołała mnie przekonać do porzucenia swojej pasywnej strategii inwestowania w wyselekcjonowane spółki dywidendowe? Nie, ale jest kilka rzeczy na które zwróciła uwagę.

Mity dotyczące ruchu FIRE

Pierwsza rzecz, a raczej wyrzuty sumienia jakie się aktywują po usłyszeniu o ruchu FIRE to rozrzutność. Ruch przekonuje, że wystarczy ograniczyć wydatki, aby móc przejść na wcześniejsza emeryturę. Otóż nie, trzeba zwiększać przychody. Są pewne koszty które ponosimy np. czynsz, żywność, szkoła itd. których nie jesteśmy w stanie ograniczyć. Odmówieni wyjścia z dzieckiem do kina raz w  miesiącu nie spowoduje, że nagle uzbieramy setki tysięcy złotych, bo jeżeli zarabiamy minimalną krajową, to raczej nie mamy z czego okładać. Dlatego też Nick zwraca uwagę, że bardziej powinniśmy się skoncentrować na podniesieniu przychodów, jakie osiągamy niż liczeniu każdej złotówki.

„Najbardziej logicznym sposobem na wzbogacenie się jest zwiększenie zarobków i inwestowanie w aktywa generujące dochód.”

Jeżeli jednak mamy problemy z utrzymaniem zachcianek w ryzach proponuje zasadę 2x: taką samą kwotę jaką przeznaczasz na zachcianki, przeznaczasz na inwestycje.

Ogólne podejście do pieniędzy

Tutaj mamy zasadę znaną mi już z książki „Pieniądze płyną z duszy” – pieniądze powinny być wykorzystywane do stworzenia życia jakiego pragniesz, wydając powinniśmy sobie odpowiadać na pytanie, jakie wartości chcemy promować. Ale też, czy dany zakup przyczyni się do mojego ogólnego poczucia spełnienia (nie chwilowego szczęścia z nowej zabawki), bo jeżeli odpowiedz brzmi nie powinniśmy zastanowić się, czy na pewno chcemy kupić dany przedmiot.

Rozważania

Jeżeli ktoś się zastanawia, w jaki sposób najlepiej wejść na giełdę,  czy od razu wydać wszystkie oszczędności i kupić, czy systematycznie inwestować co roku? Kiedy jest najlepszy moment na sprzedaż aktywów? Czy ma sens uśrednianie ceny, czy może lepiej czekać na dołki? Jakie powinno być podejście do ryzyka, czy strategia 60 akcji/40 obligacji jest najlepsza. Jaka jest różnica między indeksem cenowym a dochodowym? Na te wszystkie pytania w książce znajdziecie odpowiedz.

Są pewne rzeczy, które jednak w książce mi się nie podobały.

W pewnym momencie następuje porównanie zakupu domu do inwestycji w indeks S&P500, muszę przyznać, że to nie jest jedyna książka która robi takie porównanie. I w porządku, gdybyśmy omawiali kolejna nieruchomość danej osoby, a nie omawiamy zakup swojego pierwszego domu, w którym będziemy mieszkać długie lata i który kupujemy nie w celach inwestycyjnych, a po to aby mieć gdzie mieszkać do zainwestowania tych pieniędzy na giełdzie z pominięciem kwestii, gdzie takie osoby miałyby wtedy mieszkać. Porównujemy sens i zakup mieszkania/domu do zainwestowania nadwyżek finansowych, tylko że celem tego pierwszego nie jest inwestycja.

Kolejną kwestią, która mi się nie zgadzała, jest kwestia omawianych aktywów inwestycyjnych. Najpierw autor omawia korzyści, które mamy przy zakupie akcji, że jesteśmy właścicielem firmy. Po czym opowiada, że on inwestuje w akcje za pomocą ETF-ów, dla mnie to są dwa różne instrumenty finansowe. Kupując akcje możemy np. pojechać na walne zgromadzenie akcjonariuszy, możemy przejrzeć sprawozdanie finansowe spółki, możemy brać udział w programach lojalnościowych dla akcjonariuszy, dostajemy dywidendy. Natomiast ETF-y mogą mieć tylko ekspozycje na dany indeks giełdowy np. WIG20 w kontraktach i nawet akcji nie posiadać w swojej budowie.  

Ostatnią kwestią była opinia, aby zapisać się do PPK tylko po to, aby raz do roku tracić 40% wpłat i przelewać środki na IKE w celach zainwestowania w ETF-a. Rozumiem argumentacje, że koszty PPK są stosunkowo drogie, bo mogą dochodzić do 3,5%, że mam z góry określony terminarz wypłaty oraz nie kontroluję tego w co jest inwestowana moja wpłata, a większość środków jest inwestowana na polskiej giełdzie. Jednak skąd pewność, że przy utracie rok do roku 40% kapitału pozostałe 60% zdoła odrobić ten utracony kapitał i wypracować wyższe zyski? Szczególnie, że PPK jest jednym z filarów inwestowania, a nie jedyną odnogą.

Mimo tych uwag uważam, że warto zapoznać się z książką, choć niekoniecznie stosować się do wszystkich jej porad.

„Zło ze wschodu” Andrzej Pilipiuk [recenzja]

Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Andrzeja Pilipiuka i jak na razie ostatnie.

Książka składa się z 5 opowiadań, słuchałam ich w formie audiobooka i nie jestem w stanie wychwycić momentu, kiedy Gladiator się skończył i zaczęło się opowiadanie Antykwariat. Z przykrością muszę stwierdzić, że dobę po skończeniu słuchania niektóre opowiadania ledwo pamiętam, a pozostałe są mi całkowicie obojętnie, w trakcie słuchania nie wywoływały we mnie żadnych emocji, czy nawet zaciekawienia co będzie dalej.

5 opowiadań: Gladiator, Antykwariat, Pokusa uśmiechu, Walizka i Zło ze wschodu. Miały być opowiadaniami fantastycznymi, tymczasem bliżej im do obyczajowo – historycznych. Czasami miałam wrażenie, jak np. w przypadku opowiadania „Pokusa uśmiechu”, że autor przypomniał sobie, że przecież pisze opowiadanie fantastyczne więc wrzucił elementy lunatykowania i świadomego śnienia oraz szamana jako fantastykę i dalej skupił się na opowiadaniu bardziej obyczajowym lub nawet historycznym. I właśnie ukazanie tego tła historycznego wychodzi autorowi najlepiej. Uwiarygodnia opowiadania i powoduje, że czytałam dalej.

Z przykrością stwierdzam, że nie mam nic do powiedzenia na temat tych opowiadań, bo mogłabym opisać ich treść, ale nic poza tym. Nie zostawiły we mnie żadnej potrzeby porozmawiania o przeczytanej książce, podzielenia się wrażeniami, czy choćby refleksji, czy faktycznie zjawiska fantastyczne opisane w książce mogą mieć miejsce.

Do przeczytania książki skusiła mnie okładka, choć nie miała nic wspólnego z zamieszczonymi opowiadaniami, to nadal uważam, że jest bardzo dobrze zaprojektowana.

5 książek o finansach, które każdy powinien przeczytać

1. „Źli Samarytanie. Mity wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu” Ha-Joon Chang

Ha-Joon Chang jest południowokoreańskim ekonomistą i może dzięki temu nie jest skażony uwielbieniem dla ekonomii neoliberalnej, jakim na ogół wyróżniają się przedstawiciele ekonomii zachodu. W książce mamy wyłożone założenie neoliberalizmu i jej wpływu na rozwijające się gospodarki. Pisarz pokazuje jak rozwinięte kraje Unii Europejskiej oraz Stany Zjednoczone dbają o swoje interesy, aby kraje rozwijające się nie stanowiły dla nich konkurencji na świtowych rynkach. Weźmy choćby prawa autorskie, które długo nie były szanowane w USA. Rzecz uległa zmianie, kiedy firmy ze Stanów zaczęły czerpać z tego tytułu korzyści i tak państwo które dekadami nie przestrzegało praw autorskich nagle stało się ich głównym orędownikiem. Przykładów regulacji, które mają działać na korzyść największych jest w książce więcej.

Źli Samarytanie jest książką, która otwiera oczy. Z jednej strony jako kraj rozwijający się powinniśmy być w Unii, bo czerpiemy z tego tytułu profity i nie można temu zaprzeczyć, a z drugiej strony książka uświadamia nas, że nasza rolę w tej historii, jest rola ubogiego brata, któremu owszem się pomaga, ale który nigdy nie powinien za bardzo urosnąć.  

2. „Pieniądze płyną z duszy. Odzyskaj swoje wewnętrzne bogactwo” Lynne Twist, Jack Canfield

Jest to książka, która mnie zaskoczyła do tego stopnia, że zmieniła postrzeganie wydawania pieniędzy. Do tej pory myślałam, że kupując rzeczy ubrania, książki, gazety, jedzenie po prostu kieruję się jakością, ceną. Jednak z pieniędzmi nie jest tak, jakby mogło się wydawać. Kupujemy coś i tym samym wspieramy dany biznes, osobę, jeżeli kupimy jabłka od polskiego rolnika wspieramy polską gospodarkę, jeżeli kupimy jabłka przywiezione z portugali wspieramy tamten rynek.

W ten sposób możemy kształtować nasze otoczenie, np. wspierać restauracje, które promują jedzenie świeżych produktów warzywnych zamiast mięsa albo odwrotnie wspierać restauracje, gdzie możemy zjeść dobrej jakości mięso. I właśnie ten aspekt wydawania pieniędzy uświadamia książka, że jeżeli pójdziemy do księgarni stacjonarnej i kupimy książkę za 50 zł to wspieramy daną księgarnie, aby istniała owszem tą samą książkę moglibyśmy zamówić przez Internet taniej, ale są to wybory konsumenckie, których dokonujemy z duszą, odpowiadając sobie na pytanie, jakie aspekty swojego otoczenia chcemy wspierać.

3. „Świadomy inwestor. Odkrywanie ukrytego potencjału spółki” Paweł Zaremba – Śmietański

Długo szukałam książki, która omawiałaby analizę fundamentalną skierowaną do inwestora indywidualnego, aż trafiłam na „Świadomego inwestora”. Książka omawia modele wyceny ze szczególnym naciskiem na różnicę jaką ze spółki czerpie inwestor indywidualny, a jaką inwestor większościowy, czy choćby fundusze, które mają powyżej 5% akcji. Książka zwraca uwagę, że inwestor indywidualny nie powinien analizować spółki pod kątem przepływów wewnętrznych, bo nie czerpie z nich żadnych korzyści, ale wypłacanych dywidend, bo to są realne korzyści jakie czerpie z posiadania akcji. Biorąc oczywiście pod uwagę, że patrzymy na spółkę długoterminowo, a nie spekulacyjnie licząc na szybkie wzrosty.

Jednak książka omawia również aspekt wyceny spółki z krótszym horyzontem czasowym, kiedy zależy nam przede wszystkim na wzroście. Ponieważ nie ma jednej wyceny spółki, ale kilka w zależności od tego kto inwestuje: inwestor strategiczny/większościowy czy indywidualny/mniejszościowy, z jakim horyzontem czasowym, czy bardziej zależy takiej osobie na wzroście, czy przepływach gotówkowych i wypłacie dywidendy.

Właśnie na to przede wszystkim książka otwiera oczy, że wycena spółki powinna zależeć od tego kto, kiedy i na jak długo chce zainwestować, bo w zależności od tych czynników wycena będzie się różniła.

4. „Zbij fortunę na dywidendach” Marc Lichtenfeld

Książka omawia aspekty inwestowania skoncentrowanego na inwestowaniu w akcje spółek, które regularnie wypłacają dywidendy. Co prawda omawia rynek amerykański i z tego też powodu np. dobór spółek do portfela tzw. arystokratów dywidendowych, w polskich warunkach nie będzie miał zastosowania, jednak pomysły, na co zwracać uwagę przy doborze takich spółek pozostaje w mocy.

Książka stoi trochę w opozycji do coraz popularniejszego w Polsce nurtu inwestowania pasywnego w ETF-y pokazując jakie korzyści można mieć inwestując w pojedyncze spółki. Nie ucieka również od omówienia spadków na giełdzie, kiedy wszystkie spółki tracą również dywidendowe. Zwraca jednak uwagę, na ważny dla mnie aspekt, jeżeli zainwestujemy w spółkę 10 tyś zł, która wypłaca co roku 1 tyś zł, to po 10 lata początkowy kapitał zostanie nam zwrócony. Oczywiście horyzont czasowy może być dłuższy, w zależności od tego jaką mamy stopę dywidendy.

Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to książka dla osób, które o inwestowaniu w akcje myślę w kategoriach kilkudziesięciu lat, a nie roku, dwóch.

5. „Psychologia ryzyka” Ari Kiev

Była to książka, która zmieniła moje podejście do systemu, a raczej uświadomiła, jak ważne jest, aby taki system posiadać. Pisząc o systemie mam na myśli sytuacje, gdzie zapisuję powody swoich decyzji inwestycyjnych, tak abym po kilku latach mogła do nich wrócić i je przejrzeć. Nie chodzi tylko o to z jakiego powodu otwieram daną transakcję, ale również, czego oczekuję po otwarciu danej pozycji (wzrostu, dywidend) i co musi się wydarzyć (zarówno pozytywnego, jak i negatywnego), abym transakcję zamknęła. Można powiedzieć, że książka uświadomiła mi jak ważne jest odpowiedzenie sobie na pytanie, kiedy chcę zamknąć daną transakcję.

Dzięki temu mam jaśniejszy obraz swojej motywacji, przekonań, a także oczekiwań, jakie mam w stosunku do rynku, danej branży i wreszcie tego jak zachowa się kurs spółki. Z tego też powodu nie martwię się chwilowymi spadkami, bo jeżeli np. kupiłam spółkę gamingową ponieważ  przejrzałam gry, które planuje wydać i z jedną konkretną grą wiążę nadzieję na hit i kasowy sukces to zaczynam obserwować zainteresowanie danym tytułem, bo ono powie mi czy jest szansa na sukces, a nie to czy cena akcji spadła o 2%. A z drugiej strony mogę szybciej zareagować, jeżeli założenia, które stały za otwarciem danej pozycji okażą się błędne

„Sprawiedliwość królów” Richard Swan [recenzja]

„Sprawiedliwość królów” jest pierwszym tomem cyklu Imperium Wilka zapoznającym nas ze światem oraz głównymi bohaterami. Historię opowiada nam Helena, która w czasach młodości była asystentką Sędziego, a teraz na stare lata wspomina swoje dzieje. Ma to o tyle znaczenie, że na bieżąco nam komentuje, które decyzje okazały się błędne, a których żałuje do tej pory. Zarówno swoich, jak i Sędziego.

Książka głównie koncentruje się na relacjach między ludzkich (przyjaźni, pierwszej miłości, lojalności) oraz walki politycznej między władzą duchową, a świecką, a to wszystko doprawione szczyptą świata fantastycznego. Nie będę wdawała się tutaj w meandry spisku, ani tym bardziej czy skutecznie został wykryty, czy może nie został. Skoncentruję się na odczuciach, jakie miałam czytając powieść.

Po pierwsze i najważniejsze świat mnie pochłonął totalnie, oderwałam się od świata rzeczywistego i weszłam do świata przedstawionego w książce, może to kwestia pogody za oknem, może tego, że czytałam dziennie ponad 100 stron, więc książkę przeczytałam w 3 podejściach, a może tego, że powieść po prostu wciąga i byłam ciekawa, co będzie dalej. Bez względu na powód miałam typowy syndrom – jeszcze jednego rozdziału, a co za tym idzie przeżywałam razem z bohaterami, kiedy zostali zaatakowani i naprawdę szybciej biło serce oraz dostałam gęsiej skórki, kiedy komunikowali się z zaświatami. Poczułam również ogromny ciężar, kiedy jeden z głównych bohaterów zaczął się zmieniać. Ciężar z rodzaju tych, kiedy patrzysz na bliską osobę, która popełnia błąd i nie jesteś w stanie nic z tym zrobić.

A po drugie, jest to pierwsza część cyklu, więc czekam na kolejne 😊

Po chwilowym zastanowieniu wiem, co mnie najbardziej w książce urzekło to zbudowanie postaci, po jednej stronie mamy szlachetnego Sędziego, który stoi na straży litery prawa, a po drugiej zawistnego, dwulicowego przedstawiciela władzy duchowej, który próbuje zniszczyć prawny porządek, bo chce władzy i wiedzy, którą posiada zakon, do którego należy Sędzia. I kiedy dochodzi do walki tej dwójki, razem z Heleną denerwowałam się jaki będzie wynik walki, co się stanie z Sędzią, a co z duchownym.

Pierwsza część zapoznaje nas ze światem stworzonym, przedstawia postacie powieści i pozostawia z pytaniami. Jak dla mnie ideał.

Jak zbudować swój Starbucks? [recenzja „Legendy i Latte” Travis Baldree]

Mamy orczycę, krasnoluda, elfa, sukuba i całą masę magicznych stworzeń. Mamy historię od zera do bohatera w tym przypadku przedsiębiorczyni sprawnie działającej kawiarni. Mamy klasyczny model tworzenia drużyny, przed wyprawą na przygodę i zbira, który próbuje przeszkodzić. Mamy arcywroga, który próbuje zniszczyć nasze przedsięwzięcie w imię własnych korzyści. No i wszystkie te elementy tutaj są, jednak czegoś brakuje.

Historia dość nie typowa, bo oto zamiast wyruszyć na poszukiwanie skarbów orczyca porzuca swój fach i postanawia założyć własna kawiarnię. I tutaj następuje szybki kurs z przedsiębiorczości w powieści, bo musi znaleźć odpowiednich ludzi, materiały, dobrać marketing, zmierzyć się z różnymi „opłatami”. A ten kurs przedsiębiorczości oprawiony w klasyczna powieść fantasy. Zbieranie drużyny, szukanie skarbu (w tym przypadku lokalizacji), walka z przeciwnościami losu oraz ludźmi, którzy nam źle życzą. Nawet wątek romantyczny.

I wszystko fajnie, jest to idealna powieść dla 12-latków. Jest milusio, wszystko załatwiamy na drodze rozmowy, zero jakiś nieprzewidywanych zwrotów akcji, można powiedzieć przewidywalna do bólu. I chyba to jest to coś czego mi zabrakło w tej powieści, jej przewidywalność fakt, że nawet jak już się pojawił łotr czytelnik od razu wiedział, co zrobi i jaki będzie koniec tego wszystkiego w epilogu. Z tego właśnie też powodu nie mam ochoty wracać do świata z „Legend i Latte”.

„Nieprawidłowości i nadużycia na rynku funduszy inwestycyjnych” Aleksandra Królikowska, Czesław Bartłomiej Martysz [recenzja]

Na wstępie zauważę, że rynek funduszy inwestycyjnych jest mi znajomy, bo pracuję na nim od kilkunastu lat i większość opisywanych w książce nadużyć obserwowałam „na gorąco” i tak cytowane w książce artykuły znałam już wcześniej. Niemniej można do książki podejść na dwa sposoby.

Aspekt edukacyjny

Jest to pozycja, która wpisuje się w szeroko rozumianą edukację finansową polskiego społeczeństwa. Edukację bardzo potrzebną, gdyż aby uniknąć zagrożenia, musimy w ogóle wiedzieć, że jakieś istnieje. A przede wszystkim musimy rozumieć na czym dany instrument finansowy polega i w jaki sposób jesteśmy chronieni – w rzeczywisty sposób, a nie, że ktoś nam powie o instytucji nadzorującej rynek kapitałowy, tylko jakie faktycznie ta instytucja ma uprawnienia.

Mamy w pierwszym rozdziale wprowadzenie, czym są fundusze inwestycyjne, jak się je klasyfikuje, na jaki podkategorie się dzielą oraz codziennych uczestników rynku na tych funduszach. Natomiast w ostatnim opisane mamy podmioty, które nad rynkiem funduszy czuwają, jaka jest rola KNF, depozytariusz, biegłego i jakie mają uprawnienia.

Z aspektu edukacyjnego najbardziej podobało mi się rozróżnienie w książce czym jest piramida finansowa, a czym schemat Ponziego.

Nadużycia finansowe

Mamy również drugi aspekt książki opisujący nadużycia finansowe na rynku funduszy. Opisane  afery m.in. GetBacka, odbieranie poszczególnym TFI licencji oraz opis kar i za co je dostawały. Jak dochodziło do tego, że TFI dostawały kary oraz dlaczego depozytariusze byli również karani. W tej części mamy również pokazane, jak nadzorca reagował po wykrywaniu poszczególnych nieprawidłowości i nadużyć oraz jakie środki zaradcze zostały wprowadzone, aby więcej taka sytuacja nie miała miejsca. I tutaj właśnie mam największy zgrzyt z tą pozycją, bo opisuje przeszłość, a w między czasie zmienił się sposób księgowania funduszy pewne rozwiązania, które przechodziły w 2019 roku dzisiaj nie mają prawa bytu. Czytając książkę odniosłam wrażenie, jakby ktoś opisywał mi zagrożenia, który były, które się ziściły i które zostały zaadresowane i rozwiązane.

Jednak osobiście uważam, że książka potrzeba na polskim rynku choćby po to, aby nie odstraszać osób, które chciałyby zainwestować w fundusz inwestycyjne, a do tej pory z rynkiem nie miały do czynienia. Ponieważ pokazuje, że owszem występują patologie, ale są one rozwiązywane, a regulator cały czas pracuje nad tym, aby w przyszłości nic takiego nie miało miejsca.

„Yellowface” Rebecca F. Kuang [recenzja]

„Yellowface” jak tylko usłyszałam o tej książce wiedziałam, że muszę ją przesłuchać. Trochę czekałam, aż wydawnictwo Fabryka Słów udostępni audiobooka, ale warto było czekać, bo jest to historia wielu wątków.

Historia o przyjaźni.

Tak jest to książka o przyjaźni, a raczej jej ciemnej stronie, pełnej zawiści i zazdrości, gdzie to co łączy – miłość do pisania tak naprawdę dzieli. Gdzie jedna ze stron podejrzewa tą drugą o same najgorsze ceny, małostkowość, „gierki” aby ciągle być chwalonym, a nie dostrzega samotności i niepewności, jaka wiąże się z sukcesem przyjaciółki.

Historia jednego kłamstwa

Jak daleko możemy posunąć się w usprawiedliwianiu swojego zachowania? Mamy historię kradzieży rękopisu, gdzie złodziej przekonuje sam siebie, że w sumie nie ukradł, bo mu się należało, bo obrabowany wcześniej okradł, tak emocjonalnie, nie fizycznie, ale jakieś zadość uczynienie powinno nastąpić. W końcu to nie kradzież, bo nastąpiła redakcja, czyli jakiś wysiłek został włożony. A skoro już książka została zredagowana, to w sumie pierwowzór się nie liczy, bo był tylko szkicem i tak dalej brniemy w usprawiedliwienia, tylko skąd te wyrzuty sumienia? Wyrzuty sumienia tak potężne, że nie byłam w stanie nie myśleć o „Zbrodni i karze” Dostojewskiego.

Historia rynku wydawniczego

Czy tak wygląda rynek wydawniczy w Stanach? To pytanie towarzyszyło mi przez całą powieść, bo jeżeli tak – to tragedia. Jedni oskarżają drugich o rasizm, sami będąc rasistami, a tak naprawdę, jest to tylko przykrywka, aby nakręcić sprzedaż. No masakra, obserwujemy, jak powoli rynek wydawniczy połyka i przeżuwa główną bohaterkę, jak niszczy osobowość wydobywając to co najgorsze. I już nie chodzi o pisanie, na tematy, które się chce, ale aby uzyskać rozgłos, bo ten zapewnia sprzedaż, nie ważne czy dobry, czy zły.

Historia pisarstwa

Wreszcie mamy historię pisarki, która po nieudanym debiucie znika z rynku wydawniczego, ale los się do niej uśmiecha jeszcze raz i wydaje swoja/nieswoją książkę. Wpada w samouwielbienie nad swoją? twórczością i tak to ciągnie. I nagle odkrywa na swój temat różne niemiłe rzeczy, aż zastanawiałam się, czy główna bohaterka jest socjopatką?   

Najpierw gra, później książka…

Zwykło się mówić najpierw film, później książka, albo najpierw książka dopiero potem film. Jednak przy ilu grach również mamy możliwość takiego dylematu?

Od razu przychodzi mi do głowy:

  • Wiedźmin i książki Andrzeja Sapkowskiego
  • Cyberpunk 2077 i książka „Cyberpunk 2077: Bez przypadku” Rafała Kosika, choć tutaj najpierw powstała gra, a dopiero później książka
  • Seria Assasin’s Creed i tutaj również to różnych części gry powstawały kolejne książki
  • Seria Diablo i książki Richard A. Knaak „Diablo: wojna grzechu”
  • Gamedec i książki Marcina Przybyłka
  • „Metro 2033” Dmitry Glukhovsky i gra o tym samym tytule
  • Gra jeszcze nie wydana na podstawie prozy Jacka Piekary i jego serii „Inkwizytor”
  • … to nie jest zamknięta lista 😊

I tutaj możemy rozróżnić dwa przypadki pierwszy, częściej spotykany, kiedy najpierw powstaje książka, a dopiero później na jej podstawie gra (przykład choćby Wiedźmina) oraz drugi, z którym również mamy do czynienia, najpierw powstaje gra, a później w jej uniwersum książka (przykład Cyberpunk).

Pierwszy raz do przeczytania książki zachęciła mnie gra „Gamedec”, gra wydana przez polskie studio Anshar Studios bardzo, ale to bardzo podpasowała mi jej komiksowa oprawa. Później dowiedziałam się, że jest to gra na podstawie książek Marcina Przybyłka, który brał udział w powstawaniu gry, więc naturalnym dla mnie było sięgnięcie po książkę „Gamedec: granice rzeczywistości” i tutaj zaczyna się zupełnie nowe doświadczenie zarówno z gry, jak i czytanej książki.

Czytamy książkę, jesteśmy w jej świeci, ale później musimy wrócić do rzeczywistości odłożyć książkę i zająć się innymi sprawami. Czasami dopada nas tak zwany „kac czytelniczy”, kiedy książka skończy się za szybko. Podobnie jest z grą wsiąkniemy w stworzony świat, ale gra się kiedyś kończy i możemy czuć pewien niedosyt, że to już koniec i musimy wracać do rzeczywistości. Natomiast przy takim połączeniu gra + książka możemy płynnie przechodzić z jednej rzeczywistości do drugiej cały czas pozostając w danym uniwersum i razem z bohaterami przeżywać przygody na nowo, z innych punktów widzenia.

Pamiętam jak skończyłam po dwóch latach grać w „Wiedźmina 3” (tak, wiem długo przechodziłam, ale jak to typowy niedzielny gracz, poświęcałam na grę 2 godziny tygodniowo – na ogół w niedzielę 😉) brakowało mi tego uniwersum, dlatego korzystając z okazji, że mogę sięgnęłam po książki Andrzeja Sapkowskiego. Mogę śmiało powiedzieć, że kaca po przejściu gry wyleczyłam książkami.

Teraz mam w planach w ten sam sposób zagrać w Diablo oraz Cyberpunk 2077, dlatego, że mimo iż nie jest to oczywisty związek (gra i książka) to jednak świetnie się uzupełniający.

„Pójdę sama” Chisako Wakatake [recenzja]

„Pójdę sama” Chisako Wakatake jest sztuką jednego aktora. Poznajemy główną bohaterkę u schyłku życia, kiedy sama spędza czas w swoim mieszkaniu na wspominaniu przeszłości. Choć nie jest w tym samotna, bo towarzyszą jej liczne głosy, które przez lata były głosami żywych ludzi, którzy wywarli na jej życie wpływ. Głosy te razem z nią analizują jej przeszłość i próbują znaleźć sens w wydarzeniach, które ją spotkały. Jednak nie tylko o przeszłości jest to książka, bo mamy również pokazane sprawy bieżące, które zajmują Momoko, jak choćby wizyta u lekarza i dlaczego tak naprawdę do niej dochodzi.

To tyle jeżeli chodzi o fabułę, bo jednak jest to stadium rozmyślań starszej osoby, która podsumowuje swoje życie i próbuje odpowiedzieć na pytanie – kim jest, kim była, a kim mogła być.

To co mi w książce najbardziej przeszkadzało to dialekt. Zdaję sobie sprawę, że był on nieodłącznym elementem głównej bohaterki, jednak u mnie powodował taki odruch zatrzymania i konieczność przeczytania jednego zdania dwu albo trzykrotnie, zanim mogłam pójść dalej. Wybijało mnie to niesamowicie z opowiadanej historii i powodowało niemałą frustrację, że znowu ten dialekt się pojawia. Przez to moje ciągłe zatrzymywanie się i doczytywanie, aby zrozumieć, o czym mówi główna bohaterka umykała mi emocjonalna część narracji. A szkoda, bo mam wrażenie, że gdybym mogła się wciągnąć w lekturę, tak jak na to zasługiwała oceniałabym ja o wiele lepiej.