“Człowiek, który zniszczył kapitalizm” David Gelles [recenzja]

Pamiętacie serial „Cudowne lata”, który pokazuje Amerykę w latach 1968-1973? Był to serial sielankowy, ale też serial opisujący życie zanim prezydentem został Ronald Regan ze swoim hasłem „Uczyńmy Amerykę znów wielką” tylko wielką dla kogo? Przecież lata 60 i 70 były w Ameryce momentem, kiedy firmy dbały o swoich pracowników zapewniając im stabilną pracę, dzieląc się zyskami, a w zamian otrzymywały zaangażowanych pracowników, którzy byli dumni, że całe życie mogą spędzić w jednej firmie.

Kiedy w 1970 roku Milton Friedman zadeklarował, że „społeczną powinnością biznesu jest zwiększenia swoich zysków” tym samym mają przestać dbać o pracowników czy płacić wysokie podatki, liczy się tylko zysk akcjonariuszy – nikt tak naprawdę nie był przygotowany na to co nadchodzi. Następnie w latach 80 konserwatywni ekonomiści zaczęli nawoływać do stworzenia świata, w którym wielkie firmy powinny mieć pełną swobodę działania, rozumianą jako niedbanie o pracowników, czy gospodarkę, a powiększanie majątku tylko swoich akcjonariuszy. I kiedy do władzy doszedł Regan z hasłami wolnorynkowymi, wszyscy aktorzy byli już na swoim miejscu, czekano tylko na osobę, które te wszystkie hasła wcieli w życie i tutaj pojawia się bohater naszej książki Jack Welch.

Jack Welch całe życie spędził w General Electric wspinając się po kolejnych szczeblach kariery, aż do prezesa. I wtedy człowiek, który całe życie uważał, że jest lepszy od innych, że należy mu się więcej niż miał, ciągle więcej, który gardził innymi, dla którego liczyła się tylko ambicja postanowił zmienić firmę, która przez dekady była dumą ameryki, na firmę, której jedynym celem jest generacja zysków. Welch nie patrzył długoterminowo patrzył w perspektywie kwartalnej, a kwartalnie bardziej opłaca się zwolnić pracowników i pozamykać działy związane z innowacjami niż czekać, aż nowe pomysły przyniosą zyski. Zaczął więc wprowadzać zarządzanie oparte na cięciu kosztów, czyli zwalnianiu pracowników, likwidowaniu działów, które nie przynosiły zysków w trybie natychmiastowym, przenoszenia produkcji za granicę, nie zważając na koszty jakie ponosi społeczeństwo.

Welch doprowadził do tego, że GE przestała być firmą innowacyjną, a stała się firmą odtwórczą przejmując cudze pomysły i aktywa, aby później odsprzedawać je po kawałku. Książka opisuje jakie strategie były stosowane aby uniknąć płacenia podatków, albo podnosić cenę akcji na giełdzie. Co ciekawe Welch wprowadził oprócz dywidend skup akcji własnych strategię polegającą na tym, że firma skupuje swoje akcje w celu ich późniejszego umorzenia za wyższą cenę niż jest na giełdzie. I faktycznie za jego czasów ta strategia działała, w dzisiejszych czasach ludzie już się nie nabierają przykładem z polskiego podwórka może być spółka Gamivo, która skupowała ostatnio swoje akcje po 100 zł, a mimo tego akcje na giełdzie systematycznie spadały z 60 zł do 16. Innym powodem, dlaczego skup akcji własnym przestał działać do podbijania cen akcji jest fakt, że ludzie się zorientowali, że na takim skupie korzystają najwięksi udziałowcy spółki.

Czytając książkę wiele rzeczy przychodziło mi do głowy, choćby pytania czy wszystkie oszustwa, które później miały miejsce w spółkach Enron, World Com, Freddie Mac były pochodną tego, że inni prezesi próbowali dorównać prezesowi GE? Albo czy możemy jeszcze zatrzymać sektor pracowników gig economy m.in. kierowcy Ubera i spowodować, aby podział zysków znowu był bardziej równomierny w gospodarce i nie trafiał do 0.001% najbogatszych? Niby mamy kapitalizm interesariuszy przeciwko welczyzmowi w gospodarce, ale czy nie jest to chwilowy zryw garstki ludzi, a chciwość zwycięży?

Książka dobrze pokazuje drogę jaką przeszliśmy od gospodarki, w której dbano o pracowników do czasów obecnych, kiedy pracownik jest traktowany tylko jako koszt, a praca jaką wykonuje dla firmy jest marginalizowana przez prezesów, którzy tak naprawdę bez swoich pracowników niczego dla firmy by nie zarobili, a zarabiają od tych pracowników 1000 razy więcej i jak doszło do takiej sytuacji. Bo mit wszechwiedzącego prezesa, który zarabia więcej, bo ma większą wiedzę/umiejętności jest skutecznie w książce obalony. Pytanie, czy uda nam się zawrócić z tej drogi i znowu doprowadzić do tego, że zasoby w społeczeństwo są dystrybułowane sprawiedliwie.

„Śnieżyca” Neal Stephenson [recenzja]

Rok temu przeczytałam 50 stron „Śnieżycy”, a później z jakiegoś powodu książkę odłożyłam. Już nie pamiętam z jakiego, ale wróciłam do niej po przeczytaniu stu innych książek i upływnie 12 miesięcy. Ponieważ, mimo przeczytania takiej ilości słów cały czas pamiętałam o czym było te 50 stron… a było o nieudanym dostarczeniu pizzy.

Książkę Stephensona można czytać na wiele sposobów:

  • jako ostrzeżenie przed monopolistycznymi korporacjami, wobec których rządy (w tym wypadku Stanów Zjednoczonych) będą bezsilne, a wprost przeciwnie będą chodzić u nich na krótkiej, bardzo krótkiej smyczy;
  • jako walkę o władzę organizacji legalnych (kościół Wielebnego Wayna) z nielegalnymi (Mafią), gdzie niekoniecznie te nielegalne są tymi złymi;
  • jako obraz zagubionego społeczeństwa;
  • jako próbę wytłumaczenia w jaki sposób powstają religii, a również pewne rozważania nad chrześcijaństwem;
  • jako wizję przyszłości, w której człowiek żyje w dwóch wymiarach: wirtualnym i realnym;
  • możne tez ją po prostu bez wdawania się w głębszy sens przeczytać jako swego rodzaju kryminał.

Głównymi bohaterami jest S.U. – kurierka oraz Hiro – haker, który trudni się rozwożeniem pizzy. Czytając książkę odniosłam wrażenie, że wątki związane z S.U. odpowiadają za popychanie akcji do przodu oraz ogólnie za akcje w książce, natomiast Hiro był odpowiedzialny za rozważania filozoficzno-religijne. Od razu zauważę, że zabrakło mi wśród tych rozważań poruszenia kwestii moralności, bo miałam wrażenie, że życie człowieka jest przedstawione w książce jako niewiele warte, a wszelkie zabójstwa nie zasługują nawet na chwilę refleksji u bohaterów. Tak samo kwestia młodego wieku S.U. 15 lat i jej dekadencka postawa pozbawiona wszelkich złudzeń, fajnie by było, gdy czytelnik wiedział jakie czynniki wpłynęły na tak młodą osobę, że zachowuje się tak, a nie inaczej. Jednozdaniowa informacja, że ojciec jej nie żyje to trochę za mało.  

To co też mnie notorycznie odpycha od czytania literatury science-fiction jest nowomowa, która notorycznie przewija się w tego typu literaturze, a która powoduje, że czasami przedarcie się przez stronę, albo zrozumienie sensu zdania zajmuje zdecydowanie za dużo czasu.

A przy okazji tego argumentu nie sposób nie wspomnieć, że to właśnie w „Śnieżycy” po raz pierwszy pojawił się termin metawersum i została opisana wirtualna rzeczywistość, a było to w roku 1992. Można więc powiedzieć, że mimo upływu 32 lat wizja autora nie została jeszcze zrealizowana, choć już jesteśmy na drodze do jej realizacji.

Podsumowując książka nie jest zła i może warto się nad nią pochylić, choćby dla wizji autora, jak będzie wyglądała przyszłość połączonych rzeczywistości.

Jak zbudować swój Starbucks? [recenzja „Legendy i Latte” Travis Baldree]

Mamy orczycę, krasnoluda, elfa, sukuba i całą masę magicznych stworzeń. Mamy historię od zera do bohatera w tym przypadku przedsiębiorczyni sprawnie działającej kawiarni. Mamy klasyczny model tworzenia drużyny, przed wyprawą na przygodę i zbira, który próbuje przeszkodzić. Mamy arcywroga, który próbuje zniszczyć nasze przedsięwzięcie w imię własnych korzyści. No i wszystkie te elementy tutaj są, jednak czegoś brakuje.

Historia dość nie typowa, bo oto zamiast wyruszyć na poszukiwanie skarbów orczyca porzuca swój fach i postanawia założyć własna kawiarnię. I tutaj następuje szybki kurs z przedsiębiorczości w powieści, bo musi znaleźć odpowiednich ludzi, materiały, dobrać marketing, zmierzyć się z różnymi „opłatami”. A ten kurs przedsiębiorczości oprawiony w klasyczna powieść fantasy. Zbieranie drużyny, szukanie skarbu (w tym przypadku lokalizacji), walka z przeciwnościami losu oraz ludźmi, którzy nam źle życzą. Nawet wątek romantyczny.

I wszystko fajnie, jest to idealna powieść dla 12-latków. Jest milusio, wszystko załatwiamy na drodze rozmowy, zero jakiś nieprzewidywanych zwrotów akcji, można powiedzieć przewidywalna do bólu. I chyba to jest to coś czego mi zabrakło w tej powieści, jej przewidywalność fakt, że nawet jak już się pojawił łotr czytelnik od razu wiedział, co zrobi i jaki będzie koniec tego wszystkiego w epilogu. Z tego właśnie też powodu nie mam ochoty wracać do świata z „Legend i Latte”.

„Nieprawidłowości i nadużycia na rynku funduszy inwestycyjnych” Aleksandra Królikowska, Czesław Bartłomiej Martysz [recenzja]

Na wstępie zauważę, że rynek funduszy inwestycyjnych jest mi znajomy, bo pracuję na nim od kilkunastu lat i większość opisywanych w książce nadużyć obserwowałam „na gorąco” i tak cytowane w książce artykuły znałam już wcześniej. Niemniej można do książki podejść na dwa sposoby.

Aspekt edukacyjny

Jest to pozycja, która wpisuje się w szeroko rozumianą edukację finansową polskiego społeczeństwa. Edukację bardzo potrzebną, gdyż aby uniknąć zagrożenia, musimy w ogóle wiedzieć, że jakieś istnieje. A przede wszystkim musimy rozumieć na czym dany instrument finansowy polega i w jaki sposób jesteśmy chronieni – w rzeczywisty sposób, a nie, że ktoś nam powie o instytucji nadzorującej rynek kapitałowy, tylko jakie faktycznie ta instytucja ma uprawnienia.

Mamy w pierwszym rozdziale wprowadzenie, czym są fundusze inwestycyjne, jak się je klasyfikuje, na jaki podkategorie się dzielą oraz codziennych uczestników rynku na tych funduszach. Natomiast w ostatnim opisane mamy podmioty, które nad rynkiem funduszy czuwają, jaka jest rola KNF, depozytariusz, biegłego i jakie mają uprawnienia.

Z aspektu edukacyjnego najbardziej podobało mi się rozróżnienie w książce czym jest piramida finansowa, a czym schemat Ponziego.

Nadużycia finansowe

Mamy również drugi aspekt książki opisujący nadużycia finansowe na rynku funduszy. Opisane  afery m.in. GetBacka, odbieranie poszczególnym TFI licencji oraz opis kar i za co je dostawały. Jak dochodziło do tego, że TFI dostawały kary oraz dlaczego depozytariusze byli również karani. W tej części mamy również pokazane, jak nadzorca reagował po wykrywaniu poszczególnych nieprawidłowości i nadużyć oraz jakie środki zaradcze zostały wprowadzone, aby więcej taka sytuacja nie miała miejsca. I tutaj właśnie mam największy zgrzyt z tą pozycją, bo opisuje przeszłość, a w między czasie zmienił się sposób księgowania funduszy pewne rozwiązania, które przechodziły w 2019 roku dzisiaj nie mają prawa bytu. Czytając książkę odniosłam wrażenie, jakby ktoś opisywał mi zagrożenia, który były, które się ziściły i które zostały zaadresowane i rozwiązane.

Jednak osobiście uważam, że książka potrzeba na polskim rynku choćby po to, aby nie odstraszać osób, które chciałyby zainwestować w fundusz inwestycyjne, a do tej pory z rynkiem nie miały do czynienia. Ponieważ pokazuje, że owszem występują patologie, ale są one rozwiązywane, a regulator cały czas pracuje nad tym, aby w przyszłości nic takiego nie miało miejsca.

„Yellowface” Rebecca F. Kuang [recenzja]

„Yellowface” jak tylko usłyszałam o tej książce wiedziałam, że muszę ją przesłuchać. Trochę czekałam, aż wydawnictwo Fabryka Słów udostępni audiobooka, ale warto było czekać, bo jest to historia wielu wątków.

Historia o przyjaźni.

Tak jest to książka o przyjaźni, a raczej jej ciemnej stronie, pełnej zawiści i zazdrości, gdzie to co łączy – miłość do pisania tak naprawdę dzieli. Gdzie jedna ze stron podejrzewa tą drugą o same najgorsze ceny, małostkowość, „gierki” aby ciągle być chwalonym, a nie dostrzega samotności i niepewności, jaka wiąże się z sukcesem przyjaciółki.

Historia jednego kłamstwa

Jak daleko możemy posunąć się w usprawiedliwianiu swojego zachowania? Mamy historię kradzieży rękopisu, gdzie złodziej przekonuje sam siebie, że w sumie nie ukradł, bo mu się należało, bo obrabowany wcześniej okradł, tak emocjonalnie, nie fizycznie, ale jakieś zadość uczynienie powinno nastąpić. W końcu to nie kradzież, bo nastąpiła redakcja, czyli jakiś wysiłek został włożony. A skoro już książka została zredagowana, to w sumie pierwowzór się nie liczy, bo był tylko szkicem i tak dalej brniemy w usprawiedliwienia, tylko skąd te wyrzuty sumienia? Wyrzuty sumienia tak potężne, że nie byłam w stanie nie myśleć o „Zbrodni i karze” Dostojewskiego.

Historia rynku wydawniczego

Czy tak wygląda rynek wydawniczy w Stanach? To pytanie towarzyszyło mi przez całą powieść, bo jeżeli tak – to tragedia. Jedni oskarżają drugich o rasizm, sami będąc rasistami, a tak naprawdę, jest to tylko przykrywka, aby nakręcić sprzedaż. No masakra, obserwujemy, jak powoli rynek wydawniczy połyka i przeżuwa główną bohaterkę, jak niszczy osobowość wydobywając to co najgorsze. I już nie chodzi o pisanie, na tematy, które się chce, ale aby uzyskać rozgłos, bo ten zapewnia sprzedaż, nie ważne czy dobry, czy zły.

Historia pisarstwa

Wreszcie mamy historię pisarki, która po nieudanym debiucie znika z rynku wydawniczego, ale los się do niej uśmiecha jeszcze raz i wydaje swoja/nieswoją książkę. Wpada w samouwielbienie nad swoją? twórczością i tak to ciągnie. I nagle odkrywa na swój temat różne niemiłe rzeczy, aż zastanawiałam się, czy główna bohaterka jest socjopatką?   

„Pójdę sama” Chisako Wakatake [recenzja]

„Pójdę sama” Chisako Wakatake jest sztuką jednego aktora. Poznajemy główną bohaterkę u schyłku życia, kiedy sama spędza czas w swoim mieszkaniu na wspominaniu przeszłości. Choć nie jest w tym samotna, bo towarzyszą jej liczne głosy, które przez lata były głosami żywych ludzi, którzy wywarli na jej życie wpływ. Głosy te razem z nią analizują jej przeszłość i próbują znaleźć sens w wydarzeniach, które ją spotkały. Jednak nie tylko o przeszłości jest to książka, bo mamy również pokazane sprawy bieżące, które zajmują Momoko, jak choćby wizyta u lekarza i dlaczego tak naprawdę do niej dochodzi.

To tyle jeżeli chodzi o fabułę, bo jednak jest to stadium rozmyślań starszej osoby, która podsumowuje swoje życie i próbuje odpowiedzieć na pytanie – kim jest, kim była, a kim mogła być.

To co mi w książce najbardziej przeszkadzało to dialekt. Zdaję sobie sprawę, że był on nieodłącznym elementem głównej bohaterki, jednak u mnie powodował taki odruch zatrzymania i konieczność przeczytania jednego zdania dwu albo trzykrotnie, zanim mogłam pójść dalej. Wybijało mnie to niesamowicie z opowiadanej historii i powodowało niemałą frustrację, że znowu ten dialekt się pojawia. Przez to moje ciągłe zatrzymywanie się i doczytywanie, aby zrozumieć, o czym mówi główna bohaterka umykała mi emocjonalna część narracji. A szkoda, bo mam wrażenie, że gdybym mogła się wciągnąć w lekturę, tak jak na to zasługiwała oceniałabym ja o wiele lepiej.

„Kobieta, którą jestem” Britney Spears [recenzja]

To przerażające, że ojciec, który był wieloletnim alkoholikiem i kilkakrotnym bankrutem dostaje władzę absolutną nad swoją córką tylko dlatego, że stwierdził, iż wg niego takiej „opieki” wymaga. Jej opinia, że się boi tego człowieka, który jest nieobliczalny – nie jest brana pod uwagę. I tak w wieku 26 lat Britney została ubezwłasnowolniona przez człowieka, który traktował ją jak maszynkę do zarabiania pieniędzy, której jedynym zadaniem jest utrzymywanie go i świty, która ich otaczała. Uwolniła się spod tej „opieki”, dopiero jak miała 39 lat.

„Kobieta, którą jestem” jest biografią artystki, która miała spełniać oczekiwania innych ludzi: rodziny, mężczyzn, społeczeństwa, ale kiedy pytała samej siebie, czego chce? Słyszała, że nie ma prawa o sobie decydować, a jej pragnienia i potrzeby nikogo nie obchodzą.

Wreszcie jest to książka o batalii, jaka stoczyła Britney, aby usłyszeć swój głos i móc odpowiedzieć sobie na pytanie, czego potrzebuje, co będzie dla niej najlepsze.

Ciężko jest przejść obok tej książki obojętnie, szczególnie dla osoby, która jest w tym samym wieku, co Britney. Kiedy uświadomię sobie ogrom zniewolenia jakiego była udziałem, chce mi się po prostu krzyczeć.

Britney zaczyna swoją opowieść jak była nastolatką i uczciwie przyznaje się, że spróbowała picia i palenia jak miała 13 lat, uprawiania seksu w wieku 14 i zastania międzynarodową gwiazdą jak miała tych lat 16. Implikacje tak młodego wieku przy kulturze paparazzi, jaka panuje w Stanach Zjednoczonych nasuwa pewne podejrzenia, że mogła nie poradzić sobie z ogromem presji, jaka na nią spadła. Zresztą sama przyznaje, że nabawiła się fobii społecznej. Następnie opisuje swoje wzloty i upadki w życiu miłosnym, by przyznać, że po urodzeniu dzieci nabawiła się depresji poporodowej.

I tutaj na scenę wkracza tatuś.

Czy otoczył córkę opieką i zajął się problemami, jakie miała? Nie, poszedł do sądu, aby uzyskać nad majątkiem i córką kuratelę, a jego „receptą” na wyzdrowienie córki były psychotropy i praca bez przerwy. Kiedy ktoś zwracał uwagę, że może córka nie jest w dobrym stanie psychicznym odpowiedzią było stwierdzenie, że zarabia i to dużo zarabia, więc wszystko jest ok. Tymczasem ok nie było, o czym Britney pisze w książce.

Jest to historia uwięzienia, osoby pełnoletniej, w pełni władz umysłowych przez rodzinę, która chciała na niej zarabiać, napisana czasami w sposób chaotyczny, kiedy artystka chce powiedzieć kilka rzeczy na raz i bardzo emocjonalny, bo ciężko jest przerobić 13 lat i przejść nad tym do porządku dziennego. Jednak jest to ważny głos kobiety, która mimo beznadziejnej sytuacji walczyła o siebie i wygrała.

A dla mnie tak całkiem przyziemnie zupełnie inaczej słucha się jej muzyki, kiedy mam świadomość, co mogła przeżywać pisząc dany utwór.